Sen minął mi bardzo szybko, co odrobinę mnie zdziwiło, gdyż
myślałam, że tej nocy nie będę mogła zasnąć. Zasnęłam, co w ostatnich dniach
zdarzało się nadzwyczaj rzadko. Zaraz po otwarciu oczu powitały mnie promienie
słońca, wraz ze śpiewem ptaków, które specjalnie dla mnie zmieniły repertuar.
Leniwie podniosłam się z łóżka i spojrzałam na zegarek, który pokazywał kilka
minut po dziewiątej. Luiza mnie zabije, pomyślałam sobie. Postanowiłam jednak z
niczym się nie spieszyć, no, bo jak tu dobrze zacząć wakacje, skoro od rana
ciąży wielki stres? Powoli, więc nalałam mleka do płatków śniadaniowych, po
czym przeklęłam pod nosem. Miałam uczulenie na mleko, idiotyzmem było je pić, a
jednak to zrobiłam. Nalałam go jeszcze trochę, po czym zawołałam brata. Zawsze
narzekał, że o niego nie dbam i się nim nie interesuje, może i miał rację, co
nie zmieniało faktu, że to ja byłam ,,tą młodszą” i zasługiwałam na więcej
uwagi, niż on. Chciałam udać, że robię mu przyjemność, w końcu bycie miłym nie
szkodzi, a dobre płatki szkoda zmarnować.
-Witam moją kochaną siostrzyczkę!- Krzyknął na wejściu- Cóż
ja widzę! Śniadanie? Nie no, musisz częściej wyjeżdżać na wakacje, widzę, że to
świetnie na ciebie wpływa!- Żartował sobie ze mnie, a ja ku swojemu zdziwieniu
nawet nie zaczęłam go przedrzeźniać. Prawdę mówiąc, cieszyłam się, że stać go
było na jakiekolwiek miłe słowa kierowane do mnie.
-Bynajmniej. Skoro tak bardzo Cię to cieszy, możesz mi nawet
za nie płacić.
-Nie, dzięki, to nie dla mnie. W każdym razie miło z twojej
strony. Dobranoc!
-Co? Jakie dobranoc, jest dziewiąta rano.
-Wiem. Noc, właśnie to powiedziałem. Baw się dobrze na tej
wsi siostrzyczko!
-Tak, dzięki Marcin. Ty też, w domu.
-Ach, zagięłaś mnie. No dobra, to cześć.- Powiedział jeszcze
na pożegnanie, po czym zamknął się w swoim pokoju, jak zwykle zresztą.
Kochałam go, chociaż najczęściej najzwyczajniej w świecie
mnie denerwował. Nie można powiedzieć, że cały czas się kłóciliśmy, ale też
nasze stosunki daleko odbiegały od idealnych, jak pewnie w każdym rodzeństwie.
Marcin był ode mnie dwa lata starszy, a akurat tak się złożyło, że chodził do
jednej klasy z bratem Luizy- Konradem. To też sprawiło, że wymieniałyśmy się
później doświadczeniami dotyczącymi codziennych zachowań chłopców w ich wieku.
Niosło to ze sobą wiele korzyści, jak i strat, bo często zdarzało nam się
rywalizować nie tyle o nasze stosunki z braćmi, jak o ich własne osiągnięcia.
Mam na myśli oceny, dziewczyny, przyjaciół. Mimo to rozumiałyśmy się jak nikt,
bo nasza sytuacja była niemalże identyczna pod pewnymi względami, także i tym.
Przez to wszystko zupełnie zniechęciłam się do jedzenia
śniadania, więc tylko założyłam buty, wzięłam walizkę i wyszłam przed blok. Tak
jak myślałam, Luiza już na mnie czekała wraz ze swoją wakacyjną ekipą- torbą
pełną książek przewieszoną przez lewe ramię, butelką pepsi w prawej ręce i mamą
w samochodzie. Sama nie wiem, czemu, ale zawsze mnie ona bawiła. No dobrze,
wiem, czemu tak było. Za każdym razem, kiedy gdzieś wspólnie jechałyśmy, pani
Roksana odśpiewywała nasz osobisty koncert z repertuaru Marty Wiśniewskiej,
zespołu Ich Troje, Krawczyka, a nawet Stachurskiego, co moim zdaniem było
odrobinę dziwne, a jednak zabawne. Jednym słowem, jazda z nimi była nie tyle
nudą, co samą przyjemnością i zawsze poprawiała mi humor. Tamtego dnia nie było
inaczej. Przywitałam się ze wszystkimi, wpakowałam swoją walizkę do bagażnika i
dałam się porwać muzyce panującej wewnątrz samochodu. Podczas kiedy pani R.
nuciła pod nosem najnowszą piosenkę, która towarzyszyła nam wraz z radiowymi
spikerami, my omawiałyśmy plany na wieczór, następny dzień i cały przyszły
miesiąc. Luiza opowiedziała mi wiele o swojej babci, o domu, o regułach, które
tam panują. Uspokoiłam się, kiedy na końcu się zaśmiała i oznajmiła, że
większość historii służyła po prostu zadziwieniu mnie. Szczerze? Miałam
nadzieję, że właśnie tak było. Dowiedziałam się na przykład, że za życia mojej
przyjaciółki, pani Bell wychowała i wyżywiła około piętnastu zwierzaków. Kotów,
psów, królików, to było najmniej ważne. Z jednej strony odrobinę się zdziwiłam,
jednak, kiedy wszystko dokładnie mi wytłumaczyła, uznałam, że musi być to
kobieta o złotym sercu. Luiza opowiedziała mi o zachowaniu babci, podczas gdy
ona sama była jeszcze mała. Wybierały się razem na miejscowy rynek, kupowały
psie karmy, chrupki, mięso, wszystko, co mogłoby zadowolić bezdomne zwierzęta,
a potem zanosiły je tym, którzy tego najbardziej potrzebowali. Na początku
zapytałam, dlaczego po prostu nie mogły odwieźć ich do schroniska, przecież to
było najłatwiejsze z rozwiązań, niemal oczywiste. Okazało się, że zwierzętom na
ulicach, nawet tym niedokarmianym, żyło się o niebo lepiej niż w schroniskach,
gdzie były bite i głodzone. Cóż, teraz te czasy już dawno minęły, zważywszy na
to, że po sześćdziesięciu latach ludzie jak i otoczenie się zmienili.
Luiza wspomniała również o swoim dziadku, kawalarzu, który
obdarzał uśmiechem wszystkich dookoła, a z jego żartów śmiała się cała wieś- ta
perspektywa bardzo mi się spodobała. Mieszkali we dwoje, małżeństwo po
siedemdziesiątce, które wtedy uważałam za starców. Dziś z niechęcią muszę
stwierdzić, że z dnia na dzień sama, coraz bardziej zbliżam się do ich wieku.
Wracając do Nagoszewa, ich rodzinnej wsi, muszę wam powiedzieć, że jej widok
mnie zaskoczył i zachwycił jednocześnie. Jeszcze w drodze do niej miałam
mieszane uczucia, gdyż zawsze bardziej niż wsie, lubiłam hotele, egzotyczne
wyspy, wypoczywanie na słońcu. Przez głowę by mi nie przeszło, że mogę zakochać
się w namiocie, jeziorze i blasku księżyca, rozświetlającego bele siana. Teraz
ta perspektywa wydawała mi się bardziej atrakcyjna od wcześniejszych marzeń- po
prostu musiałam poczuć to na własnej skórze.
*30.06.2012r.
Wczoraj
dojechałyśmy do Nagoszewa. Od momentu, kiedy opony zahamowały z piskiem, a moje
drzwi się otworzyły- stałam jak zaczarowana. Dookoła roztaczał się zapach
letniej świeżości, pięknie pachnącego bzu, a w oddali widać było sad. Na chwilę
zapomniałam o codzienności, o szkole, o znajomych, którzy ostatnimi dniami
dawali w kość…
(kartka z pamiętnika)
Co do szkoły, nasza wychowawczyni z podstawówki miała rację-
poszłyśmy do różnych gimnazjów. Kończyłyśmy lekcje o innych godzinach, miałyśmy
inne zajęcia dodatkowe, przyjaciół, lecz zawsze dążyłyśmy do tego, by jednak
znaleźć się w wymarzonej, wspólnej klasie. Przeszłam wiele spotkań z dyrektorką
przyjaciółki, starałam się jak najlepiej uczyć, by z chęcią przyjęli moje
świadectwo, robiłam, co w mojej mocy, a jednak nie udało się. Na nasze nieszczęście
kilka tygodni przede mną o to samo miejsce starała się inna dziewczyna,
późniejsza, bardzo dobra koleżanka Luizy- Oliwia, więc o przyjęcie kolejnej
kandydatki było ciężko. Maksymalna liczba osób w klasie wynosiła bodajże 32, ja
niestety się nie łapałam. Kontynuujmy jednak.
-Lauro!- Zawołała Luiza stojąc z moją walizką w ręku i
wpatrując się we mnie wyczekująco.
-Idę, idę! Po prostu się zapatrzyłam.-Krzyknęłam do niej i
pobiegłam w jej stronę.
Słońce już zachodziło, była dwudziesta, może nawet później, a
ja nadal nie mogłam się oprzeć pięknu tego miejsca. Posłusznie chwyciłam za
walizkę i wniosłam ją do domu. Była ciężka, więc dziękowałam Bogu, że do
wejścia nie miałam daleko. Popchnęłam lekko drewniane drzwi i zobaczyłam przed
sobą malutką sień. Przyznam, że sam dom też nie był zbyt duży, za to bardzo
przytulny. W sumie były tam dwa pokoje- salon i sypialnia, którą wstępnie
miałyśmy zajmować z Luizą. Zrezygnowałyśmy z tego pomysłu już na samym
początku, kiedy to moja przyjaciółka zaczęła snuć marzenia o naszym mieszkaniu
pod namiotem, nad jeziorem wśród ptaków i zwierząt. Pomysłem od razu byłam
zachwycona, cóż, jestem do teraz. No, bo czy istnieje osoba, która nigdy w
życiu nie marzyła o czymś podobnym? Wydaje mi się, że nie.
Czemu jeszcze nie mogłam się oprzeć? Tarasowi z przepięknym
widokiem, który rozciągał się na las. Przyznaję, zawsze chciałam mieszkać w
jednorodzinnym domku, nie koniecznie na wsi, ale choć blisko czegoś, co dałoby
mi poczuć, że mam wokół siebie własną przestrzeń i nie jestem od nikogo
uzależniona. Takie uczucie często towarzyszyło (i towarzyszy nadal) podczas
mojego wieloletniego mieszkania w bloku. Tak naprawdę nie mam, na co narzekać,
chociaż perspektywa życia w zamknięciu nikogo nie napawa entuzjazmem. W
zamknięciu, ponieważ mając swój dom można korzystać z pogody, kiedy tylko ma
się na to ochotę- w mieście nie ma takiej możliwości, niestety.
Bardzo spodobała mi się również kuchnia, która urządzona była
w starym stylu, ściany obłożone drewnem i sufit z bali, zachwycający od pierwszego
wejrzenia. Sama jestem trochę zdziwiona swoją opinią, gdyż to zawsze Luiza
wolała tak zwane ,,starocie”. Podczas gdy ona przepadała za stylizowanymi
meblami, ja uganiałam się za rzeczami typowo modernistycznymi, nowoczesnymi, po
prostu modnymi. Tym razem byłam wnętrzem zachwycona bardziej od niej- pewnie,
dlatego, że w odróżnieniu ode mnie- przyjeżdżała w to miejsce od dzieciństwa,
ja widziałam je pierwszy raz.
Kiedy dojechałyśmy na miejsce- w domu nikogo nie było.
Miałyśmy, więc czas na odpoczynek i rozpakowanie walizek. Mama Luizy zmuszona
była się z nami pożegnać, gdyż zaczęło zmierzchać, a ona z tego, co mi wiadomo,
nie przepadała za jazdą samochodem po ciemku. Zostałyśmy, więc same, zdane na
własne pomysły, które nigdy nie należały do najinteligentniejszych. Z początku
nie wiedziałyśmy, czym mamy się zająć, przynajmniej ja nie wiedziałam. No, bo
jak można się rozluźnić od razu po przyjeździe w zupełnie obce miejsce zdając
sobie sprawę z tego, że mam w nim spędzić kolejny miesiąc swojego życia? Wiadomo,
chciałam wywrzeć jak najlepsze wrażenie.
-Lauro, jesteś do niczego.- Powiedziała w pewnym momencie
moja przyjaciółka.
-Słucham?- Spytałam zaskoczona i lekko zdezorientowana.
-No popatrz sama. Jesteśmy w lesie, nad jeziorem, mamy cały
dom do własnej dyspozycji, a ty siedzisz na łóżku i patrzysz się w sufit,
zamulasz. Powiedz, co ja mam z tobą zrobić?
-Skoro tak ci to przeszkadza, to czekam na propozycję.
Chociaż uważam, że trochę nie na miejscu rozpoczynać zabawę bez
właścicieli.-Powiedziałam, po czym L. się zaśmiała.
-Chyba żartujesz, jeszcze nie poznałaś moich dziadków a już
uważasz ich za zgredów. Ale dobrze, skoro tak ci na tym zależy to poczekamy. Co
powiesz na ciasto?
Tym razem to ja wybuchłam głośnym śmiechem.
-Ciasto? W sensie…TY chcesz ze MNĄ zrobić ciasto? Widzę, że
wpadają ci do głowy same genialne pomysły.
-Fakt, zapomniałam o tym. No dobra, nie umiemy piec, trudno.
Co w takim razie umiemy zrobić?
-Pływać.
-To JA umiem robić. Ale co umiesz robić ty?- Zakpiła sobie.
-Śmiać się z ciebie, kiedy będziesz się topiła.-Odgryzłam
się.
-Skoro tak…Widziałaś już jezioro? Możemy z niego skorzystać.
Co prawda na dworze nie jest już tak gorąco jak w południe, ale chyba nie
powinnyśmy zmarznąć.
-Jestem za. Prowadź.
Powiedziałam jeszcze na koniec, uśmiechnęłam się i
pomaszerowałam za przyjaciółką.
Co było potem? Cóż, nie zmarzłyśmy tak, jak nam się wydawało,
że możemy. Było o wiele gorzej. Z początku, nawet nie sprawdzając stanu wody
założyłyśmy się, że wskoczymy do jeziora za pierwszym razem. Niby nic
przerażającego. Żeby było wiadomo, że żadna z nas nie rozmyśli się w chwili,
gdy druga będzie już dryfować na wodzie, uznałyśmy, że skoczymy trzymając się
za ręce. Tak było według nas sprawiedliwie. Wykonałyśmy zadanie, nie zaprzeczę,
lecz była to najgłupsza rzecz, którą zrobiłyśmy dotychczas. Do tej pory dziwię
się, że udało nam się ominąć jakimś sposobem uczucie szoku termicznego, gdyż
zanurzyłyśmy się całe w wodzie o 2 stopniach Celsjusza ciepła… Wyskoczyłyśmy z
niej, więc jak najszybciej się dało, po czym zaczęłyśmy się śmiać najgłośniej
jak tylko się dało. W końcu nie codziennie przeżywa się najpiękniejszy dzień
lata w swoim życiu. Ostatni, pierwszy dzień, który spędziłam równie wspaniale.
Kocham Cię. Powiedziała wtedy moja przyjaciółka a ja zamiast odpowiedzieć tym
samym, postanowiłam tylko milczeć. Bo cóż może lepiej wyrazić nasze uczucia od
odrobiny ciszy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz