*29.06.2012r.
Była sekunda po
północy, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że wreszcie rozpoczęły się wakacje.
Wstałam z łóżka i powoli podeszłam do okna, które chwilę potem zostało otwarte.
Zamknęłam oczy i pozwoliłam, by letni wiatr musnął moją twarz. To uczucie było
nieporównywalne z jakimkolwiek innym, to uczucie, kiedy myślimy, że możemy
dotknąć gwiazd. 40 sekund, usłyszałam w swojej głowie i skupiłam się na
wypowiadaniu życzenia. Ta cała szopka była wpierw niewinnym pomysłem, lecz z
roku na rok stawała się coraz bardziej naszą wspólną tradycją. Zwyczajną
czynnością, którą wykonywałyśmy wierząc, że pewnego dnia ziszczą się nasze
marzenia. Chciałabym, aby te wakacje były niezapomniane. Chciałabym przeżyć
najlepsze lato w swoim życiu, poczuć adrenalinę na własnej skórze i żyć…
Otworzyłam oczy, a wiatr jakby przestał wiać. Spojrzałam w gwiazdy i odniosłam
wrażenie, że uśmiechają się do mnie. Ciekawe, że jeszcze nigdy nie poprosiłam o
nic, co mogłoby się spełnić. Nigdy, aż do teraz. Moje życzenie wydawało się
błahostką, a jednak to na jego spełnieniu zależało mi bardziej, niż na
czymkolwiek innym. Prawdę mówiąc zawsze chciałam przeżyć lato rodem prosto z
książek, filmów, kiedy to wszystko układa się idealnie, a dookoła panuje magia.
Pozostało więc tylko odliczać sekundy do
moich, wymarzonych wakacji…
Nickelback przerwał wszelkie rozmyślania.
Spojrzałam na wyświetlacz. Luiza. Tak jak zresztą myślałam, zadzwoniła-
minimalnie po czasie, a jednak z idealnym wyczuciem. Proszę. Szepnęłam jeszcze
do siebie, po czym nacisnęłam zieloną słuchawkę z nadzieją, na lepsze jutro. A
raczej dziś.
-Zgadnij którą mamy
godzinę? – powiedziała z wyraźnym rozbawieniem, może troszkę rozmarzona.
-Pomyślmy, minuta po
północy. Dokładnie minuta i dziesięć sekund. Jest 29 czerwca, pierwszy dzień
wakacji i pierwszy dzień naszej wolności!- krzyknęłam z ekscytacją.
-Zgadza się. Widzę, że
na te pytanie się przygotowałaś.-zaśmiała się- W takim razie zaczniemy od
czegoś innego. O co prosiłaś?
-Ciekawość to pierwszy
stopień do piekła, moja kochana. Pozwól, że w tym roku zatrzymam to dla siebie.
-Co, jak to? Nigdy nie
stawiałaś oporów, no przecież to nie może być żadna wielka tajemnica!- mówiła
błagalnym tonem. Pocieszało mnie to, naprawdę lubiłam czasem ją po wkurzać. Tak
czy siak, sprawiało mi to ogromną przyjemność.
-Tak, nie stawiałam. I
co z tego wynikło? Jeszcze ani razu moje życzenie się nie spełniło.
-To dlatego, że zawsze
myślałaś o gwiazdce z nieba, a nie o czymś realnym! Nie ma w tym żadnej mojej
winy.
-W takim razie nie
powinnaś się na mnie złościć. Zaufaj mi, nikt przez to nie zginie.
-Dobra, już dobra,
możesz skończyć się nabijać. W każdym razie pamiętasz, jak się umawiałyśmy?
Masz dokładnie dziewięć godzin do odjazdu naszego samochodu, prowadzącego do
krainy, w której wszystkie marzenia nam się ziszczą…
-Postaram się być na
czas. A teraz dobranoc, dzisiaj naprawdę chcę się wyspać! – krzyknęłam do
telefonu już zamykając jego klapkę, kiedy usłyszałam w oddali jeszcze jedno
słowo.
-Lauro?
-Tak?
-Prosiłaś o to, by te
wakacje były wyjątkowe prawda?
-Dobranoc.-
odpowiedziałam jej krótko i uśmiechnęłam się pod nosem. Znała mnie jak nikt
inny, tego nie mogłam jej zarzucić.
-Lauro?
-Tak?
-Obiecuję Ci, że tak
będzie. Musimy spełnić twoje marzenie, bo w innym przypadku zwariujesz.-
powiedziała moja przyjaciółka, a mi tylko pozostawało się rozłączyć. Wprost
uwielbiałam to, że umiałyśmy porozumiewać się nawet bez słów. Nie zdążyłam o
czymś pomyśleć, a ona już o tym mówiła, a kiedy o czymś myślałam, nie musiałam
długo tłumaczyć o co chodzi- ona wiedziała. Może się to wydawać dziwne,
nieprawdopodobne, szalone, jednak tak było, a ja byłam z tego naprawdę dumna.
Wstałam z łóżka i
zamknęłam okno. Czułam się jakby natchniona, więc postanowiłam to jak najlepiej
wykorzystać. Chwyciłam kartkę, ołówek i zaczęłam pisać. Słowa wylewały się ze
mnie, jakbym pozbywała się naraz wszystkich swoich emocji. Z początku nie
wiedziałam, czym będzie moje dzieło, dopiero po pewnym czasie zdałam sobie z
tego sprawę- list. List, a raczej podziękowanie dla osoby, która w pełni na to
zasługiwała- dla Luizy. Sama nie wiem co mnie podkusiło, by go napisać, jednak
kiedy już zaczęłam, wręcz nie mogłam przestać. Ołówek jakby sam wiedział
najlepiej o czym myślę i starał się przenieść moje słowa na papier. Wpadłam na
pewien pomysł, genialny wręcz.
Jeśli to czytasz, to
znaczy, że coś szczególnego się wydarzyło, albo po prostu znowu szperałaś mi w
torbie. Piszę to dużo wcześniej, więc
możesz znaleźć wiele rzeczy, myśli, które zupełnie będą odbiegały od tematu. Zwyczajnie
natchnęło mnie, by napisać, dlaczego…
Tak, uważałam, że taki
początek powinien wystarczyć. W końcu nie pierwszy raz pisałyśmy do siebie
listy. Pamiętam, jak kiedyś, bardzo dawno temu zresztą, napisałam swój pierwszy
list do L. Zabawnie to brzmi, list do L, tak tajemniczo. W każdym razie było to
lato, chyba dwa lata wcześniej. Luiza wypoczywała wtedy gdzieś z rodziną, a ja
siedziałam w domu wyczekując jej powrotu. Ona też, rzecz jasna nie mogła się go
doczekać. Od razu po powrocie do Polski, włożyła do mojej skrzynki pocztowej
list, w którym opisała wszystko, o czym nie miała okazji powiedzieć mi
wcześniej. Pamiętam, jak rozbawiła mnie wzmianka o jej zauroczeniu, o
wszystkich tych egzotycznych mężczyznach, a raczej wtedy chłopcach, którzy się
nią interesowali. Możliwe też, że było zupełnie odwrotnie, Bóg jeden wie.
Pisała to, co czuła i co myślała, więc i ja postanowiłam dać jej od siebie coś
podobnego. Nabazgrałam więc kilka stron listu, w którym zawarłam całe swoje
wakacje, podczas których jej przy mnie nie było. Niezbyt zastanawiałam się nad
tym, co piszę, to był po prostu rodzaj pewnej siły, który mną władał. Tak jak w
momencie, w którym urywa się mój pamiętnik.
Od tamtej pory listy wraz z nami, tworzyły naszą własną, odmienną
historię. To Luiza była szczęśliwą posiadaczką naszego cennego dorobku. To ona
trzymała wszelkie kartki z dziecięcych pamiętników, rysunki tworzone w
podstawówce, a także listy miłosne pisane przez pewne dwie, urocze ośmiolatki.
Pozwalałam na to, wiedziałam, że będą u niej bezpieczne, a znaczyły dla nas
naprawdę bardzo wiele.
(strona z pamiętnika)
Powiem wam jedynie, że moje marzenie z tamtego lata spełniło
się. Było dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam- niesamowicie. Na własnej skórze
poczułam adrenalinę, przeżyłam, ale czy było to warte tego, co stało się potem?
Nie jestem pewna. Cofnijmy się więc do minionych wydarzeń.
Zasnęłam wtedy z ogromnym uśmiechem na ustach i nadzieją, że
jutro przyniesie same korzyści. Wakacje zapowiadały się na najlepsze w naszym
życiu, a to za sprawą przemiłej staruszki, która pozwoliła nam spędzić jej u
siebie. Pani Bell była babcią Luizy, a jednocześnie szczęśliwą posiadaczką domu
nad jeziorem, do którego właśnie miałyśmy pojechać. Planowałyśmy ten wyjazd już
od dobrych kilku lat, kiedy to wpadłyśmy na ten pomysł. Będziemy spały pod
namiotem, wieczorami chodziły po łąkach, a między czasie jadły, bawiły się,
śpiewały. Snułyśmy plany. Aż w końcu doczekałyśmy się, nastał dzień, w którym
miała rozpocząć się nasza przygoda i to napawało nas ogromnym podnieceniem.
Sen minął mi bardzo szybko, co odrobinę mnie zdziwiło, gdyż
myślałam, że tej nocy nie będę mogła zasnąć. Zasnęłam, co w ostatnich dniach
zdarzało się nadzwyczaj rzadko. Zaraz po otwarciu oczu powitały mnie promienie
słońca, wraz ze śpiewem ptaków, które specjalnie dla mnie zmieniły repertuar.
Leniwie podniosłam się z łóżka i spojrzałam na zegarek, który pokazywał kilka
minut po dziewiątej. Luiza mnie zabije, pomyślałam sobie. Postanowiłam jednak z
niczym się nie spieszyć, no bo jak tu dobrze zacząć wakacje, skoro od rana
ciąży wielki stres? Powoli więc nalałam mleka do płatków śniadaniowych, po czym
przeklęłam pod nosem. Miałam uczulenie na mleko, idiotyzmem było je pić, a
jednak to zrobiłam. Nalałam go jeszcze trochę, po czym zawołałam brata. Zawsze
narzekał, że o niego nie dbam i się nim nie interesuje, może i miał rację, co
nie zmieniało faktu, że to ja byłam ,,tą młodszą” i zasługiwałam na więcej
uwagi, niż on. Chciałam udać, że robię mu przyjemność, w końcu bycie miłym nie
szkodzi, a dobre płatki szkoda zmarnować.
-Witam moją kochaną siostrzyczkę!- krzyknął na wejściu- Cóż
ja widzę! Śniadanie? Nie no, musisz częściej wyjeżdżać na wakacje, widzę, że to
świetnie na ciebie wpływa!- żartował sobie ze mnie, a ja ku swojemu zdziwieniu
nawet nie zaczęłam go przedrzeźniać. Prawdę mówiąc, cieszyłam się, że stać go
było na jakiekolwiek miłe słowa kierowane do mnie.
-Bynajmniej. Skoro tak bardzo Cię to cieszy, możesz mi nawet
za nie płacić.
-Nie, dzięki, to nie dla mnie. W każdym razie miło z twojej
strony. Dooobranoc!
-Co? Jakie dobranoc, jest dziewiąta rano.
-Wiem. Noc, właśnie to powiedziałem. Baw się dobrze na tej
wsi siostrzyczko!
-Tak, dzięki Marcin. Ty też, w domu.
-Ach, zagięłaś mnie. No dobra, to cześć.- powiedział jeszcze
na pożegnanie, po czym zamknął się w swoim pokoju, jak zwykle zresztą.
Kochałam go, chociaż najczęściej najzwyczajniej w świecie
mnie denerwował. Nie można powiedzieć, że cały czas się kłóciliśmy, ale też
nasze stosunki daleko odbiegały od idealnych, jak pewnie w każdym rodzeństwie.
Marcin był ode mnie dwa lata starszy, a akurat tak się złożyło, że chodził do
jednej klasy z bratem Luizy- Konradem. To też sprawiło, że wymieniałyśmy się
później doświadczeniami dotyczącymi codziennych zachowań chłopców w ich wieku.
Niosło to ze sobą wiele korzyści, jak i strat, bo często zdarzało nam się
rywalizować nie tyle o nasze stosunki z braćmi, jak o ich własne osiągnięcia.
Mam na myśli oceny, dziewczyny, przyjaciół. Mimo to rozumiałyśmy się jak nikt,
bo nasza sytuacja była niemalże identyczna pod pewnymi względami, także i tym.
Przez to wszystko zupełnie zniechęciłam się do jedzenia
śniadania, więc tylko założyłam buty, wzięłam walizkę i wyszłam przed blok. Tak
jak myślałam, Luiza już na mnie czekała wraz ze swoją wakacyjną ekipą- torbą
pełną książek przewieszoną przez lewe ramię, butelką pepsi w prawej ręce i mamą
w samochodzie. Sama nie wiem czemu, ale zawsze mnie ona bawiła. No dobrze, wiem
czemu tak było. Za każdym razem, kiedy gdzieś wspólnie jechałyśmy, pani Roksana
odśpiewywała nasz osobisty koncert z repertuaru Marty Wiśniewskiej, zespołu Ich
Troje, Krawczyka, a nawet Stachurskiego, co moim zdaniem było odrobinę dziwne,
a jednak zabawne. Jednym słowem, jazda z nimi była nie tyle nudą, co samą
przyjemnością i zawsze poprawiała mi humor. Tamtego dnia nie było inaczej. Przywitałam
się ze wszystkimi, wpakowałam swoją walizkę do bagażnika i dałam się porwać
muzyce panującej wewnątrz samochodu. Podczas kiedy pani R. nuciła pod nosem
najnowszą piosenkę, która towarzyszyła nam wraz z radiowymi spikerami, my
omawiałyśmy plany na wieczór, następny dzień i cały przyszły miesiąc. Luiza
opowiedziała mi wiele o swojej babci, o domu, o regułach które tam panują.
Uspokoiłam się, kiedy na końcu się zaśmiała i oznajmiła, że większość historii
służyła po prostu zadziwieniu mnie. Szczerze? Miałam nadzieję, że właśnie tak
było. Dowiedziałam się na przykład, że za życia mojej przyjaciółki, pani Bell
wychowała i wyżywiła około piętnastu zwierzaków. Kotów, psów, królików, to było
najmniej ważne. Z jednej strony odrobinę się zdziwiłam, jednak kiedy wszystko
dokładnie mi wytłumaczyła, uznałam, że musi być to kobieta o złotym sercu.
Luiza opowiedziała mi o zachowaniu babci, podczas gdy ona sama była jeszcze
mała. Wybierały się razem na miejscowy rynek, kupowały psie karmy, chrupki,
mięso, wszystko, co mogłoby zadowolić bezdomne zwierzęta, a potem zanosiły je
tym, którzy tego najbardziej potrzebowali. Na początku zapytałam, dlaczego po
prostu nie mogły odwieźć ich do schroniska, przecież to było najłatwiejsze z
rozwiązań, niemal oczywiste. Okazało się, że zwierzętom na ulicach, nawet tym
niedokarmianym, żyło się o niebo lepiej niż w schroniskach, gdzie były bite i
głodzone. Cóż, teraz te czasy już dawno minęły, zważywszy na to, że po
sześćdziesięciu latach ludzie jak i otoczenie się zmienili.
Luiza wspomniała również o swoim dziadku, kawalarzu, który
obdarzał uśmiechem wszystkich dookoła, a z jego żartów śmiała się cała wieś- ta
perspektywa bardzo mi się spodobała. Mieszkali we dwoje, małżeństwo po
siedemdziesiątce, które wtedy uważałam za starców. Dziś z niechęcią muszę
stwierdzić, że z dnia na dzień sama, coraz bardziej zbliżam się do ich wieku.
Wracając do Nagoszewa, ich rodzinnej wsi, muszę wam powiedzieć, że jej widok
mnie zaskoczył i zachwycił jednocześnie. Jeszcze w drodze do niej miałam
mieszane uczucia, gdyż zawsze bardziej niż wsie, lubiłam hotele, egzotyczne
wyspy, wypoczywanie na słońcu. Przez głowę by mi nie przeszło, że mogę zakochać
się w namiocie, jeziorze i blasku księżyca, rozświetlającego bele siana. Teraz
ta perspektywa wydawała mi się bardziej atrakcyjna od wcześniejszych marzeń- po
prostu musiałam poczuć to na własnej skórze.
*30.06.2012r.
Wczoraj dojechałyśmy do
Nagoszewa. Od momentu, kiedy opony zahamowały z piskiem, a moje drzwi się
otworzyły- stałam jak zaczarowana. Dookoła roztaczał się zapach letniej
świeżości, pięknie pachnącego bzu, a w oddali widać było sad. Na chwilę
zapomniałam o codzienności, o szkole, o znajomych, którzy ostatnimi dniami
dawali w kość…
(kartka z pamiętnika)
Co do szkoły, nasza wychowawczyni z podstawówki miała rację-
poszłyśmy do różnych gimnazjów. Kończyłyśmy lekcje o innych godzinach, miałyśmy
inne zajęcia dodatkowe, przyjaciół, lecz zawsze dążyłyśmy do tego, by jednak
znaleźć się w wymarzonej, wspólnej klasie. Przeszłam wiele spotkań z dyrektorką
przyjaciółki, starałam się jak najlepiej uczyć, by z chęcią przyjęli moje
świadectwo, robiłam co w mojej mocy, a jednak nie udało się. Na nasze
nieszczęście kilka tygodni przede mną o to samo miejsce starała się inna
dziewczyna, późniejsza, bardzo dobra koleżanka Luizy- Oliwia, więc o przyjęcie
kolejnej kandydatki było ciężko. Maksymalna liczba osób w klasie wynosiła
bodajże 32, ja niestety się nie łapałam. Kontynuujmy jednak.
-Lauro!- zawołała Luiza stojąc z moją walizką w ręku i
wpatrując się we mnie wyczekująco.
-Idę, idę! Po prostu się zapatrzyłam.-krzyknęłam do niej i
pobiegłam w jej stronę.
Słońce już zachodziło, była dwudziesta, może nawet później, a
ja nadal nie mogłam się oprzeć pięknu tego miejsca. Posłusznie chwyciłam za
walizkę i wniosłam ją do domu. Była ciężka, więc dziękowałam Bogu, że do
wejścia nie miałam daleko. Popchnęłam lekko drewniane drzwi i zobaczyłam przed
sobą malutką sień. Przyznam, że sam dom też nie był zbyt duży, za to bardzo
przytulny. W sumie były tam dwa pokoje- salon i sypialnia, którą wstępnie
miałyśmy zajmować z Luizą. Zrezygnowałyśmy z tego pomysłu już na samym
początku, kiedy to moja przyjaciółka zaczęła snuć marzenia o naszym mieszkaniu
pod namiotem, nad jeziorem wśród ptaków i zwierząt. Pomysłem od razu byłam
zachwycona, cóż, jestem do teraz. No bo czy istnieje osoba, która nigdy w życiu
nie marzyła o czymś podobnym? Wydaje mi się, że nie.
Czemu jeszcze nie mogłam się oprzeć? Tarasowi z przepięknym
widokiem, który rozciągał się na las. Przyznaję, zawsze chciałam mieszkać w
jednorodzinnym domku, nie koniecznie na wsi, ale choć blisko czegoś, co dałoby
mi poczuć, że mam wokół siebie własną przestrzeń i nie jestem od nikogo
uzależniona. Takie uczucie często towarzyszyło (i towarzyszy nadal) podczas
mojego wieloletniego mieszkania w bloku. Tak naprawdę nie mam na co narzekać,
chociaż perspektywa życia w zamknięciu nikogo nie napawa entuzjazmem. W
zamknięciu, ponieważ mając swój dom można korzystać z pogody kiedy tylko ma się
na to ochotę- w mieście nie ma takiej możliwości, niestety.
Bardzo spodobała mi się również kuchnia, która urządzona była
w starym stylu, ściany obłożone drewnem i sufit z bali, zachwycający od
pierwszego wejrzenia. Sama jestem trochę zdziwiona swoją opinią, gdyż to zawsze
Luiza wolała tak zwane ,,starocie”. Podczas gdy ona przepadała za stylizowanymi
meblami, ja uganiałam się za rzeczami typowo modernistycznymi, nowoczesnymi, po
prostu modnymi. Tym razem byłam wnętrzem zachwycona bardziej od niej- pewnie
dlatego, że w odróżnieniu ode mnie- przyjeżdżała w to miejsce od dzieciństwa,
ja widziałam je pierwszy raz.
Kiedy dojechałyśmy na miejsce- w domu nikogo nie było.
Miałyśmy więc czas na odpoczynek i rozpakowanie walizek. Mama Luizy zmuszona
była się z nami pożegnać, gdyż zaczęło zmierzchać, a ona z tego co mi wiadomo,
nie przepadała za jazdą samochodem po ciemku. Zostałyśmy więc same, zdane na
własne pomysły, które nigdy nie należały do najinteligentniejszych. Z początku
nie wiedziałyśmy, czym mamy się zająć, przynajmniej ja nie wiedziałam. No bo
jak można się rozluźnić od razu po przyjeździe w zupełnie obce miejsce zdając
sobie sprawę z tego, że mam w nim spędzić kolejny miesiąc swojego życia?
Wiadomo, chciałam wywrzeć jak najlepsze wrażenie.
-Lauro, jesteś do niczego.- powiedziała w pewnym momencie
moja przyjaciółka.
-Słucham?- spytałam zaskoczona i lekko zdezorientowana.
-No popatrz sama. Jesteśmy w lesie, nad jeziorem, mamy cały
dom do własnej dyspozycji, a ty siedzisz na łóżku i patrzysz się w sufit,
zamulasz. Powiedz, co ja mam z tobą zrobić?
-Skoro tak ci to przeszkadza, to czekam na propozycję.
Chociaż uważam, że trochę nie na miejscu rozpoczynać zabawę bez
właścicieli.-powiedziałam, po czym L. się zaśmiała.
-Chyba żartujesz, jeszcze nie poznałaś moich dziadków a już
uważasz ich za zgredów. Ale dobrze, skoro tak ci na tym zależy to poczekamy. Co
powiesz na ciasto?
Tym razem to ja wybuchłam głośnym śmiechem.
-Ciasto? W sensie…TY chcesz ze MNĄ zrobić ciasto? Widzę, że
wpadają ci do głowy same genialne pomysły.
-Fakt, zapomniałam o tym. No dobra, nie umiemy piec, trudno.
Co w takim razie umiemy zrobić?
-Pływać.
-To JA umiem robić. Ale co umiesz robić ty?- zakpiła sobie.
-Śmiać się z ciebie, kiedy będziesz się topiła.-odgryzłam
się.
-Skoro tak…Widziałaś już jezioro? Możemy z niego skorzystać.
Co prawda na dworze nie jest już tak gorąco jak w południe, ale chyba nie
powinnyśmy zmarznąć.
-Jestem za. Prowadź.
Powiedziałam jeszcze na koniec, uśmiechnęłam się i
pomaszerowałam za przyjaciółką.
Co było potem? Cóż, nie zmarzłyśmy tak, jak nam się wydawało,
że możemy. Było o wiele gorzej. Z początku, nawet nie sprawdzając stanu wody
założyłyśmy się, że wskoczymy do jeziora za pierwszym razem. Niby nic
przerażającego. Żeby było wiadomo, że żadna z nas nie rozmyśli się w chwili,
gdy druga będzie już dryfować na wodzie, uznałyśmy, że skoczymy trzymając się
za ręce. Tak było według nas sprawiedliwie. Wykonałyśmy zadanie, nie zaprzeczę,
lecz była to najgłupsza rzecz, którą zrobiłyśmy dotychczas. Do tej pory dziwię
się, że udało nam się ominąć jakimś sposobem uczucie szoku termicznego, gdyż
zanurzyłyśmy się całe w wodzie o 2 stopniach Celsjusza ciepła… Wyskoczyłyśmy z
niej więc jak najszybciej się dało, po czym zaczęłyśmy się śmiać najgłośniej
jak tylko się dało. W końcu nie codziennie przeżywa się najpiękniejszy dzień lata
w swoim życiu. Ostatni, pierwszy dzień, który spędziłam równie wspaniale.
Kocham Cię. Powiedziała wtedy moja przyjaciółka a ja zamiast odpowiedzieć tym
samym, postanowiłam tylko milczeć. Bo cóż może lepiej wyrazić nasze uczucia od
odrobiny ciszy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz